Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A cóż się panu stało? — śmiały się z jego oburzonej miny Niwiński.
— Czekajcie, opowiem wam to szczegółowo. Na stację Woskriesiensk, na linji moskiewsko-rjazańskiej...
— Toś pan teraz znowu w Moskwie był? — zapytał Szydłowski, chciwy nowości politycznych.
— Gdziem był, tom był, mniejsza z tem, dość na tem, że na stację Woskriesiensk zajechał pociąg wojskowy ze zdemobilizowanymi żołnierzami. Okazało się, że tor nie jest wolny, skutkiem czego chciano „eszelon“ narazie odstawić na tor zapasowy. Kiedy się żołnierze o tem dowiedzieli, wybuchnęła awantura. Przyszli do maszynisty i kazali mu jechać dalej. Chłop mówi: Bójcie się Boga, na pociąg wpadnę — ale, co, po mordzie go —
— Naturalnie! — mruknął Szydłowski
— i dalej do dyżurnego urzędnika na stacji. Karabiny przystawili do piersi, ryczą i żądają natychmiastowego ekspedjowania pociągu. Urzędnik perswadował, prosił — rozbili mu głowę kolbą rewolweru... Zrobiła się okropna awantura i nie wiadomo, czemby się skończyła, gdyby naraz nie nadjechał był pociąg osobowy... Ledwo zajechał przed stację, już z wyciem i wrzaskiem rzuciły się nań tłumy żołdactwa. Trudno opisać, co się działo... Dźwięk szkła, sypiącego się z rozbijanych okien, trzask łamanych ram i drzwi, krzyk przerażonych pasażerów, kobiety piszczą, dzieci płaczą, żołdactwo klnie! Żołnierze pchali się dosłownie drzwiami i oknami, depcząc dzieci, dusząc ludzi... Ledwo się żywy z tej kaszy wydostałem... Rzeczy mi przepadły, nikt rzeczy wziąć nie mógł z sobą... W naszych oczach żołnierze się