Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

polskich elementarzach, pozakładano gimnazja, zorganizowano coś w rodzaju zawiązku uniwersytetu, organizowano rzemieślników... W Piotrogrodzie, w Moskwie, Kijowie i Charkowie grały teatry polskie... Organizacja wojska szła opornie, zato żywioł polski, tężejąc i krzepnąc, coraz głębiej zapuszczał korzenie i rozkwitał — zdawało się — na wieki...
Zaś wieczorem uciekał Niwiński do kawiarni, „na dach,“ gdzie rozmawiał z Ziembą, lub przysłuchiwał się, co oficerowie czescy opowiadali. Między innemi poznał też Czeczka, który kierował akcją dywizji czeskiej pod Zborowem. Był to niski, szeroki w ramionach mężczyzna, w furażce, z wielką fantazją zsuniętej na tył głowy, a ocieniającej twarz szeroką, miedzianą od słońca i błyskającą złotemi zębami. Elastyczny i mocny, z szerokim tasakiem austrjackim u boku, wesoły i skłonny do śmiechu, oficer ten sprawiał sympatyczne wrażenie. Lat mógł mieć ze trzydzieści, a choć był w randze porucznika, już miał i pułk swój i komenderował dywizją. Na jego piersi widać było wszystkie odznaki św. Jerzego i biały krzyż oficerski. Mówił żywo, chętnie używając słów rosyjskich, które fatalnie akcentował i wymawiał.
— Czestnoje słowo, powiadam wam, zupełnie nie rozumiem, co się z tym żołnierzem dzieje... Był to przecie żołnierz do niedawna sławny, bagatyr! A teraz — trus, haniebny trus i nic więcej... Czort znajet, niczewo w etom diele nie razbieriosz...
— Żeby to tylko tchórz — wtrącił któryś z oficerów — ależ oni dziś własnych oficerów mordują. Żołnierze jednego pułku pułkownika kijami zatłukli...
— Swołocz!