Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niwiński puścił płazem znakomitą sposobność do „riposty”, a zaczął mówić jakby z ukrytym żalem:
— Niechże pan zrozumie, drogi panie, że ja tu jestem na wygnaniu. Pracuję — ale potrzebuję też odpoczynku, ludzi. A to miasto dla mnie zupełnie obce, zaś ludzie? Gdzież ja zobaczę ludzi? Ot, rozmawiam tu naprzykład z panem. Znajomość przelotna — mówiąc szczerze — ale przecie znajomość. Przynajmniej parę słów zamienimy. Bo — widzi pan — trzeci rok jestem już w Rosji i w Kijowie nieraz bywałem i znajomości kawiarnianych nie brak mi, a czy pan przypuści — nie wiem, jak tutaj dom polski wygląda...
— Jakto — dom polski...
— Wnętrze domu polskiego... Nikt mnie nigdy bodaj na szklankę herbaty nie zaprosił, nikt mi się nie spytał, jak żyję, czy mam tu kogo czy nie... Jestem zupełnie, jak na obczyźnie, a przecież tu tyle Polaków!
— To zbieg okoliczności...
— Nie, nie żaden zbieg okoliczności. Mam wielu znajomych wśród uchodźców i tym również nie lepiej ode mnie się poszczęściło...
— Ale przecie ja sam znam domy, w których Galicjanie bywają...
— Galicjanie! Zakładnicy — tak, ludzie pewnego sposobu myślenia...
Znajomy nieznajomy zmieszał się.
— No tak, ja o tem wiem, to wszystko stało się — wskutek waszej orjentacji...
— Otóż, otóż, widzi pan, jakie to są dziwne sprawy... Bo przecie w 905-ym Galicja wcale nie stała po stronie bojówek PPS, a mimo to nie odmawiała goś-