Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Obełgiwane cynicznie audytorjum siedziało w posępnem milczeniu. Niwiński skrzywił się pogardliwie.
A potem zaczęła się zabawa — interpelacje. Cała falanga młodych, lecz wprawnych już mówców wiecowych ruszyła do skombinowanego ataku. Sieć kłamstw prezesa prysła, ale na tem nikt nie chciał poprzestać. Zgrabnie podając sobie łgarza z rąk do rąk, interpelanci zasypywali go, grzebali, kopali, ośmieszali, wyciągali na sprzeczności, które w mgnieniu oka przerabiali na niedorzeczności.
Ten atak przez chwilę Niwińskiego bawił, wkrótce jednak zirytował go.
— W piłkę nożną grają czy w „cricketa?“ — myślał z oburzeniem. — To jest sport, a nie prowadzenie poważnej akcji. Im nie zależy na tem, aby naprawić to, co tamten zepsuł, lecz żeby go „ubrać...“
Uciekł.
Było mu bardzo smutno.
Zbolały tułał się samotnie po ulicach, nie zważając, którędy, ani dokąd idzie. Chodził jakiemiś ulicami, między rzędami wysokich, ciemnych domów, mijając wrzaskliwe gromady dzieci, bawiących się na bruku. Wreszcie, nie wiedząc jak, znowu znalazł się w kawiarni.
Przysiadł się do niego któryś ze znajomych nieznajomych.
— Znowu w kawiarence? — mówił. — Wy, Galicjanie, pół życia spędzacie w kawiarni...
Niwiński uśmiechnął się lekceważąco, ale potem postanowił „uderzyć bez kija.“
— Myli się pan — odrzekł łagodnie.
— Spotykamy się tu ze trzy razy dziennie...