Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Bajki ucieszne.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zniknęły, na ich miejsce malutkie, koszlawe
Wyrosły domki, krzywe — Budziły obawę
Przecznice mroczne, cieniów podejrzanych pełne.
I co tu długo obwijać w bawełnę!
Bogacza strach zdjął niezmierny!
Oto tajemne i brudne tawerny —
Lampki przed niemi płoną czerwone
A chociaż wrota zamknione
Przez okiennice słychać wrzawę, kłótnie...
W tych pieleszach występek głowę wznosi butnie;
Półnagi błądzi w zmroku
Z wściekłości żółtym blaskiem w oku,
Z nożem w zaciśniętej dłoni,
Nie lękając się pogoni
Bezwstydnie rozkłada się w błocie
I marząc o cudzem złocie,
Cyniczną piosnką skraca długie chwile
Oczekiwania. Jak nocne motyle
Wokół latarni, gdzie mglisto trzepoce
Żółtawy płomyk, w długie, ciemne noce
Drepcą dziewki, przechodniom w twarz na powitanie
Szepcąc ohydnych pokus haniebne litanje
Istny sabbat czarownic, gdy dmie zawierucha.
Lecz jeszcze gorsza senna, ciężka cisza głucha,
Martwa, pusta i czarna...
Bogacz zdrętwiał. — „Ach, chętnie dałbym jaki dar na

15