Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 2.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lecz starszą panią roznosi potrzeba działania.
— Moja Gieniu, co też ty opowiadasz? Przecież tu ziąb jak w lodówce.
I biegnie sprawdzić kaloryfer: jest bardzo gorący.
— Oczywiście! — stwierdza zapominając, że przed chwilą wytropiła zapach gazu — musiałaś wietrzyć przez cały czas. Dziewczyno, dziewczyno, kiedy ty wreszcie wydoroślejesz? Kobieta niby to dojrzała, a wciąż się zachowuje, jak dziecko.
— Napije się pani herbaty? — pyta Gienia.
Na to starsza pani:
— O tej godzinie? Chcesz, żebym całą noc nie spała? Albo dobrze, niech ci będzie, napiję się, bo mnie jednak trochę trzęsie.
I chcąc swoje zziębnięcie podkreślić, w futrze i w botach, pocąc się z przegrzania, podąża za Gienią do kuchni i gdy towarzyszka jej życia napełnia czajnik wodą, sprawdza imbryczek z esencją, stwierdzając z pewnym zawodem, że pod jej nieobecność nie zmienił swojej zawartości.
— Tylko zaparz świeżą — mówi, kiedy Gienia, nieuleczalnie infantylna, zapala gaz i ustawia na czajniku imbryk — wiesz, że nie znoszę takich popłuczyn — — — — — — —

Pożegnawszy matkę Adam Nagórski ma zamiar wrócić do Filharmonii, lecz po drodze rozmyśla się i parkuje samochód przed hotelem "Europejskim", gdzie o dwudziestej drugiej trzydzieści ma się odbyć bankiet, wydany dla Haliny przez Związek Kompozytorów Polskich. Ponieważ na razie nie ma jeszcze dziesiątej, Nagórski, rozebrawszy się w szatni, przechodzi do baru w rozległym hotelowym hallu, zamawia tzw. harcerzyka, czyli podwójną wódkę z sokiem grappfruitowym, przez moment, gdy barmanka przygotowuje trunek, prześlizguje się w nim, a trochę jakby poza nim wspomnienie jesiennego popołudnia, kiedy umówiony z Nike czekał na nią w tym samym barze, aż wreszcie po godzinie, nie doczekawszy się, wyszedł i już na ulicy ujrzał Nike akurat wysiadającą z czerwonego Volvo, to wspomnienie dosłownie się w nim, a trochę jakby poza nim prześlizguje i jak nagle się pojawiło, nagle się urywa i znika — — zaledwie znalazł miejsce w głębi hallu przy jednym z wolnych stołów, dostrzega, że nie opodal, prawie wpół leżąc w głębokim fotelu siedzi Henryk Orlik, który chociaż sprawiał wrażenie drzemiącego musiał go już przedtem dojrzeć, bo skoro ich spojrzenia spotkały się na moment, Nagórski nie zdążył się odwrócić, gdy tamten natychmiast się poderwał i trochę się chwiejąc złożył w jego kierunku głęboki ukłon, po czym, już wyraźnie się zataczając i wepchnąwszy po drodze do kieszeni spodni obie dłonie, jakby mu zawadzały w zachowaniu równowagi, podszedł do Nagórskiego. Oczy miał zmętniałe, białą koszulę pod wizytowym ubraniem rozpiętą przy szyi, krawat zsunięty na bok.
— Uszanowanie mistrzowi — powiedział głosem schrypniętym, lecz nadspodziewanie trzeźwym — mogę się na chwilę do mistrza przysiąść?
Nagórski:
— Niestety, jestem umówiony.
Wówczas Orlik:
— Rozumiem, to ja postoję, nawet wypada, żeby prosty szeregowiec stał przed generałem, bo ja wobec pana, mistrzu, jestem zwykły ciura i choć, ja wiem, pan mnie nie lubi i gardzi, ja pana, niech tu trupem padnę i skonam, jeżeli to nie jest najszczersza prawda, ja pana czczę jak rodzonego ojca, przyznaję, pisałem o panu źle, podle o panu pisałem, ale przysięgam, to nie było z serca bo moje serce kocha pana — tu się zachwiał, jakby z nadmia-