Strona:Jerzy Andrzejewski - Miazga cz. 2.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ług jej rozeznania klaka była bardzo dobrze zorganizowana, znakomity syn leciutko się uśmiecha, ponieważ jest przekonany, że dzięki koncertowej scenerii i atmosferze ocknęła się w matce dawna aktorka, a to go tak rozbawia i wzrusza, iż więcej się nie odzywa, nie chcąc matce przeszkadzać w snuciu pradawnych wspomnień. W tym przekonaniu utwierdza go lekkie drżenie matczynej głowy, lecz sfera wspomnień, nawet cudzych, wydaje mu się nazbyt ryzykowna, aby skupić na nich uwagę, zatem pośpiesznie się z tych podejrzanych kręgów wyłącza i cały się skupia na prowadzeniu auta.
— No, to i jesteśmy! — stwierdza z ulgą, gdy zatrzymuje Simkę na Krakowskim Przedmieściu, przy tym w synowskiej rycerskości posuwa się tak daleko, iż szybko wysiada i przechodzi na chodnik, aby otworzyć drzwiczki i dopomóc matce przy wyjściu.
— Odprowadzę cię — mówi, wyjmując z palta kluczyki od samochodu.
— Dziękuję ci — odpowiada na to starsza pani — ale nie fatyguj się, jeszcze, chwała Bogu, potrafię wejść na schody o własnych siłach.
I chcąc upokorzyć egocentrycznego syna wspaniałomyślnością dodaje:
— Złóż Halinie ode mnie podziękowanie za piękny wieczór.
Nagórski, zadowolony, że nie musi towarzyszyć matce na drugie piętro, nie chwyta wieloznacznych akcentów, jakimi matka, chyba naprawdę odnajdując pomoc w swoich prehistorycznych kunsztach aktorskich, wyeksponowała słowo: piękny.
— Na pewno to zrobię, mamo — mówi — zresztą jutro, na ślubie Konrada, będziesz miała okazję zrobić to osobiście.
Starsza pani już wyczerpała swój zasób wspaniałomyślności.
— Będzie jej na pewno milej, jeżeli to uczynisz ty — odpowiada ozięble i drobnymi, lecz zadziwiająco lekkimi kroczkami, jakby ją unosiła parasolka rozpostarta dla ochrony przed śniegiem i wiatrem, zmierza ku bramie swego domu.
Niestety, nie udaje się jej, jak to sobie zamyśliła, wkroczyć do mieszkania niepostrzeżenie. Nawet nie zdążyła przekręcić klucza w zamku, gdy Gienia, najpewniej dzięki nieczystemu sumieniu przyczajona w korytarzu, natychmiast drzwi na roścież otworzyła. Drzwi do obu pokojów i do kuchni były otwarte, lecz poblask światła docierał tylko z pokoju Gieni. Niemniej starszej pani się wydaje, że na czerstwej i z chłopska zażywnej twarzy Gieni, sprawiającej zawsze dzięki gładko przyczesanym, siwym włosom wrażenie jeszcze większej niż w istocie jest, więc że na ich twarzy, a szczególnie w wyblakłych i nieco nazbyt wypukłych oczach maluje się wyraźne zmieszanie.
— Coś ty taka czerwona? — pyta.
Równocześnie wciąga powietrze nosem.
— Gaz chyba czuć, pewnie się w łazience ulatnia.
I nie dając Gieni dojść do słowa wchodzi do swego pokoju, i woła:
— Co tu tak ciemno jak w grobie?
Energicznie zapala górne światło i chociaż Gienia natychmiast za nią przydreptała i stanęła w progu, udaje się jej, gdy zamierza zaświecić również i lampę przy zaścielonym na noc tapczanie, dotknąć przed tym dyskretnie żarówki: okazuje się zimna.
— Wiesz, że nie znoszę ciemności — mówi — i nigdy ciemności nie lubiłam, a od czasu, kiedy podczas powstania przesiedziałam całą dobę w zasypanej piwnicy, wstręt mam do ciemności. Były jakieś telefony?
— Żadnych, proszę pani, kto by w taką pogodę dzwonił? Ale niechże pani futro zdejmie, i boty, bo się pani przegrzeje.