Strona:Jerzy Andrzejewski - Ciemności kryją ziemię.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Twarz mu się skurczyła, usta zadrżały. Schylił się raptownie i uchwyciwszy ciężki czteroramienny świecznik zamierzył się nim na Torquemadę. Nie uderzył jednak. Stał z ramieniem wzniesionym ponad głową, ciężko dysząc, z twarzą ściętą nienawiścią, lecz równocześnie obezwładniony spokojem i milczeniem starca, który ani się cofnął, ani nie uczynił najmniejszego gestu obrony. Biła wszakże z jego nieruchomej postaci siła tak skupiona i twarda, iż po chwili Diego przymknął powieki i chociaż ramię wciąż trzymał wymierzone do ciosu — naraz świecznik wypadł mu z dłoni i z łoskotem uderzywszy o kamienne stopnie ołtarza począł się z nich staczać, aż zatrzymał się tuż u stóp Torquemady. Głuche echa krzyknęły w ciemnościach, zwłaszcza jedno szczególnie głośno dudniące toczyło się długo i bardzo wysoko, gdzieś pod samym sklepieniem kościoła, po czym nagle wszystko umilkło i cisza, jaka zapadła, była jeszcze głębsza od poprzedniej.
Diego otworzył oczy.
— Czemu nie wzywacie swoich straży, dostojny panie? — spytał wysokim i jasnym, bardzo młodzieńczym głosem. — Czyńcie, co zwykliście w podobnych okolicznościach czynić.
Padre Torquemada odwrócił się i rozsunąwszy na piersiach płaszcz ukląkł przed ołtarzem.
— Mój synu — powiedział półgłosem — klęknij obok.
Diego dłuższą chwilę stał nieruchomy, po czym nagle się odwrócił porywczym ruchem ku Torquemadzie i ukląkł nie dalej niż na wyciągnięcie ramienia. Kaganek oliwny świecący w głębi ołtarza rzucał migotliwy poblask na obu klęczących.
Czcigodny ojciec złożył dłonie do modlitwy.