Przejdź do zawartości

Strona:Jerome K. Jerome - Z rozmyślań próżniaka.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Odmachał dziesięć mil, — powiadam, — a przez cały czas musiałem go powstrzymywać; zpewnością też jestem bardziej od niego zmęczony.
Załatwiłem interesa, wróciwszy zaś do zajazdu, spostrzegłem, że nieznajomy stoi jeszcze na tem samem miejscu.
— Będzie pan jechał pod górę? — zapytał.
Od pierwszej chwili coś mi się w nim niepodobało.
— A tak, muszę się dostać na drugą stronę góry, — powiadam. — Może wiecie, jak tamtędy przejechać i nie wspinać się pod górę. Powiedźcie z łaski swojej, będę wam bardzo wdzięczny.
— Posłuchaj pan mojej rady: daj mu przed odjazdem szklankę starego ale’u.
— Starego ale’u? — powiadam. — Ależ on jest członkiem towarzystwa trzeźwości.
— Głupstwo, — mówi nieznajomy. Daj mu pan szklankę starego ale’u. Znam radę. Jest to doskonały ponny, tylko jeszcze nieustatkowany. Daj mu pan mocnego ale’u, a poniesie pana pod górę, jak wytrawny kulis, i to bez najmniejszego wysiłku.
Nie wiem, co to jest za specjalny jakiś rodzaj ludzi. Człowiek pyta później sam siebie, czemu nie wbił mu kapelusza na oczy i nie utopił w najbliższym wodopoju. Kiedy takie indywiduum daje radę, mimowoli się jej słucha. Przyniosłem szklankę starego ale’u. Dokoła stało z półtuzina parobków, którzy, naturalnie, poczęli się ze mnie wyśmiewać.