Strona:Jarema.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czał pod nosem Huber; — dość na tem, że byłem sobie wtedy, jak pan jaki, i codziennie wypędzałem do żniwa... póki posesor podatków nie zapłacił, a ja z „brodsakiem“[1] znowu do przeklętej kazarni nie wróciłem.
Jarema kazał dać znowu piwa, i ciekawie słuchał Hubera. Marzył sobie, jak to onby przyszedł do Nowéjwsi, w białym mundurze, czako „blank polirt“...[2] jakby to zaklął... ale komu? o tém jeszcze nie myślał rekrut.
— I widzisz — ciągnął daléj Huber — przecież w końcu dosłużyłem się chleba. Zostałem kapralem a wysłużywszy kapitulacyą[3], przyszedłem tu do miasta. Właśnie było miejsce na amtsdinera, a że wysłużony wojskowy przed wszystkimi innymi ma pierwszeństwo, więc dostałem tu urząd i jestem sobie panem. Mam sto pięćdziesiąt reńskich na rok.
— Sto pięćdziesiąt! — krzyknął Jarema, dla którego ta kwota była sumą neapolitańską.
— Tak jest, sto pięćdziesiąt cwancygierami. Co pierwszego fasuję z kasy dwanaście reńskich i pół!
— Dwanaście i pół!
— I mam fraj kwartir i drzewo, i zawsze coś kapnie — słowem ein gemachter Mann[4].

Rekrut zamyślił się głęboko. Najcudniejsze obrazy przebiegały mu przed oczyma. Chciał jeszcze

  1. Torba na chleb.
  2. Pięknie wyczyszeczony.
  3. Czas obowiązkowej służby.
  4. an całą gebą.