Strona:Jarema.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jechali nasi podróżni, była prawdziwie polska, kręta i wązka, tak, jak ją sam Pan Bóg stworzył. Młody urzędnik miał więc co kilkaset kroków rozmaite niespodzianki. Tu dziura w moście, tam znowu przeprawa bez mostu, tu jakaś jama, a tam grobla wpoprzek drogi... a co chwila to nowy skręt, nowe widoki, a co wieś to inne, gorsze psy, które podróżnych na wszystkie strony oszczekiwały — słowem, wszystko to było dla niego jakiémś dziwnem pełném rozmaitości album, które go z razu bawiło, a w końcu niemiłosiernie mę- czyło.
— Armes Land! —[1] westchnął młody urzędnik i palił daléj fajkę. A amtsdiner klął i szturchał chłopca pod żebra.
Nagle zaskoczyła im drogę nowa niespodzianka. Nie była to ani dziura w moście, ani kałuża, które dla polskiego chłopa żadnéj nie stanowiłyby w drodze przeszkody, bo je zręcznie omijać umiał, ale była to góra niepospolita, która jakoś tak nagle przed nosem im wyrosła, że sobie tego na żaden sposób wytłumaczyć nie mogli. Urzędnik wyjął fajkę z ust, Amstdiner przestał chłopa szturchać i obaj wpatrzyli się w górę, która jakoś na skręcie drogi, z pomiędzy drzew ogrodu nagle wystrzeliła. Chłop tylko nie okazał zadziwienia. Złazł z worka sieczki i zaczął iść piechotą koło koni, dodając im ducha do mozolnéj pracy.

Wyrosła śród równiny góra, otoczona była ogrodami, jakby wieńcem zielonym.

  1. Biedny kraj!