Strona:Jarema.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— My mamy intencyą, wielmożny panie... ...ot intencyą... aby Bóg chronił wielmożnego pana od jakiego nieszczęścia. —
Pan Nowowiejski uśmiechnął się, widząc przebiegłość sług swoich, wyrachowaną na jaki taki podarek.
— I jakież nieszczęście, prócz tego, co Bóg na mnie zeszle, mogłoby mi grozić? — zapytał po chwili.
Obaj przyjaciele poskrobali się znowu w głowy, spojrzeli na siebie i odchrząknęli. Ogrodnik ozwał się pierwszy:
— Nieszczęście! Alboż to trudno o nieszczęście?... Wszystko wyschło, jak siarka, cztery tygodnie ani kropli deszczu nie było! Gdyby iskra... poszłoby wszystko z płomieniem!..
— Co ty mówisz? czyś oszalał? któż takie rzeczy gada? — przerwał pan Nowowiejski, żegnając się z przestrachu.
— My-bo nic nie gadamy — odparł ogrodnik — ale... Jarema... Jarema coś tam gada...
Pan Nowowiejski spojrzał uważnie na obu, i na chwilę zamyślił się. Potém zapytał z boleścią:
— I cóż gadał Jarema? Wszak ja mu nic złego nie uczyniłem.
Tutaj rozwinęli obaj sprzymierzeńcy wielką taktykę w wymijaniu stanowczych odpowiedzi. Kucharz skrobał się ustawicznie w głowę i mruczał coś niezrozumiale pod nosem. Tłumaczył się swoją kurzą ślepotą, że wieczorem nie poznaje ludzi. A ogrodnik udawał kompletnie głuchego i na pytania dziedzica niestosowne dawał odpowiedzi. Słowem po całegodzinnéj rozmowie nic a nic nie dowiedział się pan No-