Strona:Jarema.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Co ty Jarema — mówil daléj Huber — to ciebie nie piecze?
— Choć piecze, ale cóż robić? — odparł Jarema, — służyć trzeba.
Mimo głupich, wolich oczu swoich, spojrzał jakoś roztropnie na niego Huber i rzekł po chwili:
— Jesteś bardzo mądrym czlowiekiem, Jarema. Zapiszę to sobie dzisiaj do dzienniczka. Służba przedewszystkiém. Mnie nieraz także piecze i boli, ale cóż robić? Kto chleb daje, dla tego niech piecze i boli. Chleb, to grunt wszystkiego na świecie.
Jarema patrzył na amtsdinera, jakby tych filozoficznych aforyzmów wcale nie rozumiał. Chleba dworskiego jeszcze wprawdzie nie jadł, a chociaż dziedzic bardzo po ludzku z nim sobie postąpił, zatęsknił jednak do swego pastuszego kaftana i do słomianego kapelusza.
— Słuchaj Jarema, — mówił po chwili Huber, poprawiając ogień w fajce, — podobałeś się mnie i panu komisarzowi, a to już wiele znaczy. Komisarz obiecał cię do siebie wziąć, jak zostanie starostą, a ja mogę już wtedy być kancelistą. Nim to jednak nastąpi, mówię ci, jeśli chcesz, aby ci się dobrze powodziło na świecie, to patrz zawsze na tego, co ci chleb daje, rób wszystko, co on robić każe, a nie pytaj nigdy dla czego. Jak tylko raz się zapytasz dla czego? to już pierwszy krok do biedy. Jam był czternaście lat żołnierzem, to wiem, jak być powinno. Słuchać a nie rezonować, ani gębą, ani w duchu.
Rzekłszy to, poklepał Jaremę ręką po głowie, z powagą protektora, jakby go chciał bierzmować na przyszłe burze żywota, i odszedł.