Strona:Jarema.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tych białych łabędzich ramion. Zdawało mu się, że bez téj kobiety żyć nie może!
— O jakiémże lekarstwie mówisz? — zapytał, cały drżąc na ciele.
Dorota rozśmiała się przez łzy, a zdjąwszy zpalca ślubną obrączkę babuni, mignęła mu nią przed oczy.
Zbladł na widok ślubnéj obrączki pan Krzysztof, i o dwa kroki od okna się oddalił. Skrzyżował ręce, i tak przez chwilę w nią się wpatrywał.
Usłużny dla kochanków księżyc był tym razem w przymierzu z dziewicą. Najlepszém światłem swojém wybielił jéj twarz piękną, jakby najdroższym pudrem paryzkim, pod urocze oczy rzucił cień misterny, jakiego mogła mu pozazdrościć dama w sukni balowéj, wybierająca się na bal dla ubogich, koniec ciekawego noska zaokrąglił według wszelkich reguł akademicznych, a na wypukłe usta rzucił czarowny cień smutku, jakby rzewną tęsknotę ku temu wszystkiemu, co mogła przypominać owa słaba obrączka babuni...
Słowem, księżyc-pastelista tak uroczo wymalował dzisiaj twarz Doroty, jakby tego w żaden sposób dokazać nie mogła biegła w tym kunszcie dama salonowa!
Krzysztof wpił się cały wzrokiem w tę twarz, a od czasu do czasu jakieś kurczowe drganie przebiegało po jego na pół otwartych ustach.
Wreszcie skrzywił się jakimś brzydkim uśmiechem, a promień złowrogi strzelił mu z oczu.
— Więc chcesz ślubu? — ozwał się syczącym głosem, jak gadzina; chcesz ślubu, księdza, organisty i ślubnéj obrączki?...