Strona:Jarema.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wreszcie pewnego wieczora radosna wieść obiegła chaty wieśniaków: Jarema wrócił!
Czémże on był dzisiaj w ich oczach? Jakie nowiny przywiózł z sobą?
Co tylko żyło, obstąpiło go dokoła. Młodzi i starzy, kobiety i dzieci stanęli w koło niego, ile ich tylko karczma pomieścić mogła, a reszta przez drzwi i okna poglądała na wielkiego człowieka, który siedział w loży karmazynowéj, a teraz ostateczny dla gromady przywozi wyrok!... Wszyscy milczeli, nikt ani słówka nie rzucił, czekali tylko, patrząc z konwulsyjnym wyrazem na jego usta, kiedy je otworzy i mówić zacznie.
Ale Jarema nic nie mówił. Stał zachmurzony, jakby coś strasznego w głowie ważył. Usta jego były blade i zaciśnięte. Z pod włosow kędzierżawych ciekł mu pot po skroniach, jakby od jakiéjś ciężkiéj wstał roboty.
Wyczekawszy tak czas niejaki, ozwał się głosem przytłumionym:
— Hromada!.. Wieczorem przyszedłem do wsi naszéj i zdaleka słyszałem, jak biedna chudoba nasza w stajniach ryczy o garść trawy... Serce moje ścisnęło się, że tyle krzywd cierpiéć musi gromada!.. W żadnéj chałupie nie widziałem ognia, przy którymby kobieta mogła strawę uwarzyć wracającemu on pługa gospodarzowi.. A cóż dopiero będzie, gdy zima przyjdzie, a obejścia nasze śniegi zawieją?... Wszystko to widziałem i słyszałem; ale cóż wam powiem na pociechę?... Oto na sejmie nic dla was nie zrobiono, o lasach i pastwiskach nie dali nawet radzić. Kilku pojechalo do Wiednia, aby tam jeszcze radzić, ale mnie mówiono, że i z tego nic nie będzie..