Strona:Jarema.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A cóż to za parobczaki śpią tam w stajni? zapytał po chwlli Jarema.
— To Szymek i Walek — moi synowie — odparła kobieta, a głos jéj drżał jeszcze więcej.
— Z pierwszego małżeństwa? — podjął szybko Jarema.
— Ja tylko raz ślub brałam — wyszepnęła kobieta i przyłożyła szybko fartuszek do oczu, bo potok łez cisnął sie do nich.
Jarema stał chwilkę przed nią i wpatrywał się w nię, jak w tęczę. Potem odstąpił kilka kroków, wyjął z zanadrza węzełek z cwancygierami i dukatami i rzekł do kobiety:
— Słuchajcie Nastko! Tu są pieniądze. Weźcie je i schowajcie mi do swojéj skrzynki. Ja mam tutaj różne sprawy, gotowem zgubić. Dobranoc wam, pójdę spać do karczmy.
I wyszedł szybko z piekarni, — a gdy spojrzał do góry, ujrzał jasne, wypogodzone niebo, z którego mrugały do niego małe, błyszczące gwiazdeczki... było mu jakoś tak słodko, tak błogo!... I jakoś niemiło mu było, gdy przed karczmą spotkał suchego mecenasa i dawnego przyjaciela o troistym nosie. I nie mógł się pozbyć nieprzyjemnego uczucia nawet wtedy, gdy już wszyscy razem do karczmy wrócili, a rudy Icek flaszkę wódki przed nim postawił.