Strona:Janusz Korczak - Pedagogika żartobliwa.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W nocy pchły (bo pies też) i komary, od świtu muchy bezczelnie w oczy, uszy, w nos. — Kichnął, przewrócił się na drugi bok, mruknął, westchnął, kołdrę kopnął — śpi.
Dopiero kiedy już niemylnie, matematycznie wymierzył, że akurat, że dosyć, — wtedy dopiero skrzywi się, przetrze pięścią powieki, otworzy oczy, zamruga, rozejrzy się zdziwiony, podrapie, — patrzy, — patrzy, — już widzi, — i uśmiecha się dopiero.
(Bezsenność dziecka — też wymyślili).
Alee... Zlał się... O wa, — nie utonie, — wyschnie, — już sucho.
Czy to słomy brak? — Pożałuje mu ziemia ojczysta? — Czy ci kawałka mydła żal, żeby wyprać ten twój skarb, kuse prześcieradło, koszulinę, — wykąpać ten młody las, — wody brak? — to młode pokolenie, tę przyszłość narodu i tajemnicę jutra?
Niech leje, szanowna pani, — na zdar! — na zdrowie — banzaj. Ani ujma ni hańba, ni szkoda — żałoba. — A cóż ma robić innego i lepszego? — Wieczorem zapomniał lekkomyślnie, a w nocy zaspał pracowicie. — Rośnie, kochana pani, a to nie lada wysiłek i trud.
Staroświecki jestem, niedzisiejszy. — Wiele byłoby do gadania.
Pamiętam na kolonii. — Upał, żar. — Sto chłopaków. — Nie mogli w dzień, nie jedli. A wieczorem chłodek i mleko zsiadłe z kartoflami. — Uprzedziłem, że będzie miało powodzenie. — No i rano, — aż sześciu, proszę ja was — jezioro pod łóżkami. —