Strona:Janusz Korczak - Ludzie są dobrzy.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie. Druga wieś. Następna.
Zdaje się, że blisko, a trzeba iść i iść. Chce mówić, rozmawiać, jak zawsze, — nie może. Idą obok, jakby się gniewały.
Może nie należało się upierać? Trzeba było zostać? I co będzie z dyżurem, kto talerze zmyje? Kto będzie dzieci kąpał dziś wieczorem?
— Mamo, gniewasz się na mnie?
— Na siebie się gniewam, że niemądrze tu gospodaruję.
— Ale wszystko przeze mnie; tylko jesteś dobra, więc nie chcesz się gniewać na mnie.
— I nie chcę i nie mam za co. Nic złego nie zrobiłaś. Kiedy człowiek zrobi nawet coś złego, to dlatego, że nie wiedział, albo nie umiał inaczej.
Tak jakoś trudno mama powiedziała.
Potem szły już zupełnie cicho; tylko słońce coraz bliżej idzie do gór, — zdaleka, i długi słychać dzwonek osiołka
Nareszcie. Przyszły. Obce dzieci patrzą na nią. Obcą szkołę pokazała mama, (i ten sklep, gdzie nic bez pieniędzy nie dadzą). I mały pokoik.
Tam wszystko już zna, a tu wszystko nowe. Tam wie, jak każde dziecko nazywa się, a tu patrzą na nią, i nie wie, co myślą: może się z niej śmieją?
Usiadły do stołu. Nie było krzesła, tylko łóżko i blaszanka do benzyny, na której usiadła ma-