Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś na wyspie bezludnej.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nagle stało się coś, czego Maciuś żadną miarą nie mógł zrozumieć. Zamąciło się w głowie, mignęło przed oczami. Ręka się zacisnęła, uderzyła. Filip pochwycił rękę Maciusia, ale Maciuś był strasznie silny. I chciał bić. I bił. Parę razy Filip odepchnął, więc Maciuś chwycił go za bluzę — i bije i brak mu tchu. Pochylił się Filip, znów pochwycił ręce Maciusia, ale tylko na chwilę. Odwrócił się, i poczuł Maciuś pierwsze uderzenie. Teraz dopiero zyskał Maciuś prawo do walki prawdziwej. Jakby go krępowało, że Filip się broni, chwyta ręce, ale sam nie bije. Skoczył, ale mu się nie udało, cofnął się o krok, całym ciężarem runął na wroga. Filip się pochylił, Maciuś wyrznął w twarz tuż koło ust, potem dwa razy w głowę. Otrzymał uderzenie. Owinął ręce koło szyi, bije brodą, kopie. Znów dwa razy uderzył, otrzymał dwa uderzenia w piersi. Wyciął, ale nie trafił. I w nos.
I na skopany w walce cmentarz Maciusia — trysnęła krew.
Oprzytomnieli.
— Masz — podał mu Maciuś chustkę do nosa.
Nabrzękła twarz Filipa miała wyraz pogodny. Uśmiechnął się wesoło. Pokręcił głową.
— Nie przypuszczałem, że królowie umieją tak grzmocić.
Maciuś wie, że to wstęp do długiej rozmowy — i czeka.
— Kiedy tak, to już powiem. Wszystko jedno. No tak: ja puszczałem dym, ja zegar umyślnie popsułem, ja muchy — całą garść — do zupy