Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś na wyspie bezludnej.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To trudno: nie będzie wioseł.
Idzie Maciuś do domu, głowę pochylił, zgarbił się cały.
— Wasza królewska mości, wiosło znalazłem, ale jedno, tam w krzakach — mówi Filip.
— A drugie?
— Drugiego niema. Ale ja się przepytam i znajdę.
— Słuchaj no, Filip, chyba ty wziąłeś wiosła.
— Jaaa? — zdumiał się Filip. — Jaaa? Jak Boga jedynego kocham, żebym się z miejsca nie ruszył, przekona się wasza królewska mość...
A im więcej zapewnia, tem pewniejszy Maciuś, że to on właśnie.
Niby chodzi, biega, rozpytuje się. A wieczorem ryczy w sąsiednim pokoju:
— To ty, Stefan. Poczekaj, złodzieju, ja mam cierpieć za ciebie. Mnie mają posądzać?
Słucha Maciuś: żeby się Stefan słowem odezwał. Nic.
A następnego dnia czółno znikło. Urwało się z łańcucha — i w morze. Kto znajdzie czółno, przez morze porwane? Czekają pewnie Alo i Ala, — nie, nie przyjedzie Maciuś. Nie przyjedzie ani dziś, ani jutro. Wrócił do pokoju, przygotował plecak do drogi. Jeszcze pożegna się z górą, a nocą wyruszy. Co ma być, niech będzie.
Idzie na swoją górę, ale niepokój czuje. Może znów coś złego? Idzie spiesznie, jakby chciał przeszkodzić komuś albo bronić. Aaa, pochwycił na gorącym uczynku. Filip kopie nogami cmentarz Maciusia.