Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś na wyspie bezludnej.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Maciuś został sam. W sąsiednim pokoju rozległ się przyciszony śmiech.
— Ze mnie się śmieją — pomyślał Maciuś. A no dobrze.
Amary co godzinę przysyła papier do podpisu, Maciuś odsyła. Nie czyta, nie podpisuje. Rano i wieczorem przychodzi Amary z zapytaniem:
— Jak zdrowie waszej królewskiej mości?
Maciuś nie odpowiada.
Wzywa Amary wartę na ćwiczenia. Ordynans melduje:
— Czy wasza królewska mość zezwala iść na ćwiczenia?
Maciuś odpowiada krótko:
— Nie!
Tak trwało pięć dni, aż do przybycia okrętu. Tym razem przyjechali różni rzemieślnicy: będą odnawiać mieszkanie rotmistrza. Rozlega się w lesie stuk topora. Rąbią, piłują. Rotmistrz buduje ganeczek przed domem, altankę, jeszcze jakiś budynek. Ludzie biegają, Amary wymyśla, klnie — zamęt, bieganina — zakłócono Maciusiowi spokój.
Chyłkiem wymyka się Maciuś: teraz stokroć droższą stał mu się cmentarz na górze, łódka, lekcje z Alo i Alą, samotne spacery po lesie i skrzypce.
Maciuś rozumie, że to dopiero początek. Czeka spokojnie, co będzie. Amary niby o nim zapomniał, ale kancelarja pracuje: widzi Maciuś przez okno, jak dwaj pisarze pochyleni przy stole, do późnego wieczora coś piszą. Przysyłane do podpisu papiery są coraz dłuższe. Maciuś ich nie czyta.