Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/340

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tymczasem nieprzyjaciel naprawdę się zbliżał.
No i wreszcie zaczęła się bitwa.
W mieście słychać było strzały. Wieczorem ludzie powłazili na dachy i mówili, że widzą ogień. To nie była prawda.
Na drugi dzień bitwy strzały słychać już było mniej wyraźnie. I wszyscy mówili, że to znaczy, że Maciuś zwyciężył i teraz goni nieprzyjaciela.
Trzeciego dnia cicho było.
— Nieprzyjaciel pewnie już uciekł daleko.
Ale przyszła wiadomość z pola bitwy, że nieprzyjaciel wprawdzie cofnął się o pięć wiorst, ale nie został rozbity, tylko zajął okopy, które sobie przedtem na wszelki wypadek przygotował.
A można było wygrać bitwę, tylko że armat i prochu miał Maciuś mało. Można było wygrać bitwę, bo nieprzyjaciel nie był przygotowany, że tak silnie stolica bronić się będzie; ale musiał Maciuś bardzo oszczędzać proch, żeby nie zostać bez niczego. Szkoda, ale co robić.
Tymczasem do nieprzyjacielskiego króla przyszedł szpieg–dziennikarz.
Rzucił się na niego z wściekłością młody król:
— Coś ty mi nagadał, że Maciuś nie ma ani prochu ani armat. Ach ty taki-siaki. Żebym nie był ostrożny, to mogłem przegrać wojnę.
Dopiero szpieg opowiedział, co było, że go Maciuś odkrył, że do niego strzelał, że ledwo uciekł i tydzień cały ukrywał się w piwnicy, że musiał ich ktoś zdradzić, bo Maciuś wyszedł na miasto i sam widział, jaki jest nieporządek straszny. Opowiedział o Felku, no — o wszystkiem.
— Z Maciusiem nie jest dobrze: prochu ma