Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/334

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Trwało to długo. Maciuś przymknął zmęczone oczy, słuchał, myślał — nic nie mówił.
— Może i lepiej się stało.
Głos zabrał minister wojny:
— Nie wiem jeszcze, jaką drogę wybrał nieprzyjaciel, ale myślę, że idzie w kierunku wysadzonych w powietrze dwóch fortec. Jeżeli będzie szedł prędko, może dojść do stolicy w pięć dni, jeżeli powoli, będziemy go mieli za dni dziesięć.
— Jakto? nie pójdziemy na spotkanie? — krzyknął nagle Maciuś.
— Niemożliwe. Ludność musi się sama bronić. Parę drobnych oddziałów trzeba wysłać, choć szkoda ludzi i karabinów. Moje zdanie: niech idą. Generalna bitwa będzie na polu przed samą stolicą. Albo zwyciężymy, albo…
I nie dokończył.
— A może dopomogą nam ci dwaj inni królowie? — wtrącił minister spraw zagranicznych.
— Nie będzie czasu na to, — wtrącił minister wojny. — Zresztą nie znam się na tem.
Minister spraw zagranicznych długo mówił, co trzeba zrobić, żeby ci dwaj królowie wystąpili przeciw niemu.
— Smutny król, na niego można liczyć z pewnością. Tylko że on nie lubi wojować, wojska ma niewiele. Sam nic nie poradzi. I w tamtej wojnie nie brał udziału, a tylko stał w rezerwie. Zrobi to samo, co ten drugi, przyjaciel żółtych. Temu znowu Maciuś odstąpił wszystkich żółtych królów, więc właściwie nie ma się o co bić. Choć kto wie? Może zechce zabrać i część czarnych.
Głos zabrał prezes ministrów: