Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/326

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Milcz, Klu–Klu, ani słowa więcej — zawołał Maciuś, zrzucając popiół spalonego listu na podłogę i depcząc go nogami.
— Klu–Klu przysięga, że nic więcej nie powie.
Był najwyższy czas skończyć rozmowę, bo akurat lokaje wrócili ze szkoły i popychając się wpadli do gabinetu.
Zaczerwienił się ze złości Maciuś:
— Co to za wrzaski — krzyknął. — Od kiedy to lokaje królewscy ośmielają się z takim hałasem wpadać do królewskiego gabinetu? Mało mieliście czasu nadokazywać się w szkole.
Mistrz ceremonji zaczerwienił się tak, że aż uszy stały się czerwone.
— Wasza królewska mości, błagam w ich imieniu o przebaczenie. Ale te biedne chłopaki od lat dziecinnych pozbawieni byli zabaw dziecięcych. Byli dawniej lokajczykami i kuchcikami, potem lokajami, zawsze musieli być cicho. A teraz zupełnie jak warjaci…
— No dobrze — dobrze. Przygotujcie salę tronową. Za pół godziny posiedzenie.
— Oj, ja mam tyle lekcji zadanych na jutro — jęknął jeden.
— Ja muszę mapę rysować.
— Ja mam sześć zadań i całą stronicę…
— Nie pójdziecie jutro do szkoły — groźnie przerwał Maciuś.
Skłonili się i już cicho wyszli. Tylko we drzwiach omal się nie pobili, bo jeden popchnął drugiego, i ten uderzył brodą o klamkę.
Wbiegł Felek, brudny, spocony, w podartych portkach.