Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Maciuś przebudził się, przetarł oczy i zapytał niespokojnie:
— Co to się stało? Która godzina?
Doktór bez żadnych wstępów, zaczął mówić bardzo prędko, bo się bał, żeby mu Maciuś nie przerwał.
— Drogi ukochany Maciusiu, dziecko moje miłe, znam ciebie od kołyski. Stary jestem. Na życiu własnem mi nie zależy. Każ mnie powiesić, rozstrzelać, wsadzić do więzienia, wszystko mi jedno. Twój ojciec umierając, powierzył ciebie mojej opiece. Nie pozwolę ci wstać z łóżka i basta. Kto przyjdzie ci głowę zawracać, każę go zrzucić ze wszystkich schodów. Maciuś, ty chcesz w rok zrobić to, co inni królowie robią w dwadzieścia lat. Tak nie można. Patrz, jak ty wyglądasz. Nie jak król, ale jak dziecko ostatniego żebraka. Jeżeli prefektowi policyi ubyło na wadze, to on grubas i nawet zdrowo dla niego. Ale tobie Maciuś ubyło, a ty przecież rośniesz. O wszystkie dzieci dbasz. Jutro wyjeżdża na wieś dwadzieścia tysięcy dzieci. Dlaczego masz się zmarnować. No spójrz tylko sam. To dla mnie taki wstyd, taki wstyd, że ja stary niedołęga…
Doktór podał Maciusiowi lustro:
— No patrz Maciusiu, patrz.
I stary doktór się rozpłakał.
Maciuś wziął lustro. Prawda! Biały, jak papier, wargi blade, oczy podkrążone i smutne, szyja długa i chuda.
— Rozchorujesz się i umrzesz — mówił płacząc doktór — i nie dokończysz swego dzieła. Ty już jesteś chory.