Strona:Janusz Korczak - Koszałki Opałki.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sta — o wy, którzy rumieniec zgasiliście w rozpuście, odzyskalibyście go znowu w tej chwili.
— Precz, pijaku, nie rozpajaj dziecka! — stało się hasłem groźnego tłumu.
Nie, to nie — odparł ów człowiek i usunął się, ratując swe życie.
Nie będę powtarzał wszystkiego, co mówiono w tłumie, zamilczę, ile słów, uskrzydlonych miłością, upierzonych współczuciem, ubielonych troską o los obcego, bezimiennego, brudnego łobuziaka — poszybowało w tę stronę przestworza które, jak twierdzi podanie, wybrukowane jest granitem dobrych chęci. A w tłumie, prócz zsiadłego mleka inteligencji, prócz ludzi z maturami i dyplomami, prócz ludzi, którzy z natury mają serca bardziej elastyczne, sprężyste i miękkie, prócz kobiet, których mózgi skłonniejsze są do wyciskania łez z oczu — znajdowali się przecież i subjekci magazynów optycznych, młodzi pomocnicy buchalterów, ajenci od ogłoszeń, pośrednicy do placów pod wille na łokcie i jeden kolektor loterji żydowskiej. I wszyscy ci ludzie, mniej, lub bardziej poetycznie, mniej lub bardziej głośno, lepszą lub gorszą polszczyzną— współczuli z ofiarą tajemniczego wypadku...
Co się stało z chłopcem, nie powiem, gdyż niema w tem nic dowcipnego. Szło mi tylko