Strona:Janusz Korczak - Koszałki Opałki.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nic łatwiejszego pod słońcem, że to proste, tak jasne, tak niezłożone...
Dzieci już spały.
Siedzieliśmy przy stole. Lampa wisiała na suficie, i w lampie paliła się nafta. Stół do połowy tylko nakryty był obrusem.
I powiedziałem:
— Aniołku.
Powiedziałem: «aniołku» — i nie wiedziałem, co dalej.
A ona spojrzała na mnie i zapytała:
— Co, kotku?
Odparłem więc:
— Może przejedziemy się tramwajem?
Żona moja odrzekła:
— Owszem.
I wstaliśmy.
Byłem zadowolony. Tak będzie lepiej. Pojedziemy w Aleje, usiądziemy na ławce — może tam jakoś prędzej... Czułem, że i ona chętnie się zgodziła, że i ona liczy, że tam może, pod tchnieniem ciepłego letniego wietrzyka, ukołysanym szelestem stuletnich drzew, że tam jakoś nam prędzej się uda.
Pojechaliśmy w Aleje i usiedliśmy na ławce.
I milczeliśmy.
— Śliczny wieczór — zacząłem.
— Rzeczywiście, śliczna pogoda — odparła.