Strona:Janusz Korczak - Koszałki Opałki.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ju błazeńskim, łokcie wsparł na kolanach, na dłoniach czoło i zastygł.
Ktoś pierwszy uderzył w dłonie, ktoś drugi klasnął w ręce, ktoś trzeci, dziewiąty, dziesiąty i wszyscy zaczęli bić brawo, zerwał się huragan oklasków i okrzyki nawoływania.
Błazen siedział pochylony, nieruchomy na dywanie areny, czoło wsparłszy na dłoniach, i ani się dziwi, ani dziękuje — zamarł w zadumie.
Zamilkli i oni: magnaci, hulacy, robigrosze i dziennikarze, cnotliwi i hultaje, ich żony, córki kochanki — zamilkli i czekają.
Czekają.
Zaczęli się niecierpliwić, w duchu, potem w szmerze cichym, potem głośniej i głośniej, wołając, złorzecząc i rozkazując.
Biją laskami w podłogę, uderzają lornetkami o poręcze, tupią nogami i krzyczą.
Błazen wstał.
Cisza.
Wyprostował się, ręce w tył złożył i poglądał na widzów: na cnotliwych i szubrawców, ich żony i kochanki. — Błazen wodzi czarnemi oczami — chłodno i stanowczo — patrzy na tych, którzy w lożach parterowych, obraca się powoli i na każdego zosobna, potem na tych, którzy w krzesłach półkolem, rząd po rzędzie, potem na tych, którzy wyżej i wyżej, na wszystkich uczciwych