Przejdź do zawartości

Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zły jestem i nie witam się wcale. Aż mama się się rozgniewała:
— Dlaczego wchodzisz, jak ordynus. Dlaczego się z ciotką nie przywitasz?
— Co się mam witać? — mówię. — Wczoraj przecież tam byłem.
— To było wczoraj, a to dzisiaj.
— A cielęta się nie witają, — burknąłem.
— Jakie znów cielęta? — pyta się mama, bo nawet nie dosłyszała, bo tylko obrazy dorosłych słyszy się i pamięta.
A ciotka w śmiech.
— Patrzcie, jaki honorowy. Obraził się.
I już wstaje, żeby mnie pocałować, a ja się odwróciłem. Łaskę mi robi, że mnie poślini.
— Zostaw tego chama, — mówi mama.
Dobrze: niech sobie będę. Obraziłem się. Nie wolno mi? Jak teraz nie będę ambitny, kiedy wyrosnę, też pozwolę sobą poniewierać.
Usiadłem i niby lekcje odrabiam. A cały aż drżę z oburzenia. Ale przypominam sobie, że i w tramwaju się śmieli, że jestem ambitny. Dorośli myślą, że dziecko nie potrafi się obrazić. Jakby to była sztuka. Każdy wie, co przyjemne, a co nie.
Mówią, że dzieci są uparte.
Uparł się i nie chce się przywitać.
No, bo nie.
— Powiedz w tej chwili, zrób w tej chwili.
A nie. — Wcale nie na złość, a wolisz oberwać, niż honoru nie uszanować. I nie powinni zmuszać, bo tylko zaciętość wyrobią.