Przejdź do zawartości

Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Może go nie odbierać. Może lepiej mu tam będzie? Może mama pozwoli, a potem się będzie gniewała? Przecie jakby chcieli, toby był pies i beze mnie. — Zaczekam chyba parę dni, co powie Bączkiewicz, jak on się tam sprawuje. Bo nabrudził w komórce. Był coprawda zamknięty.
I nie wiem, czy chcę, żeby mnie było z nim weselej, czy żeby Łatkowi lepszą przyszłość zapewnić. — Bo co? — Uratowałem mu życie i o miejsce się wystarałem. — Może się teraz więcej zająć Ireną?
A no, przychodzę do ochronki, do tego przedszkola, a tam się malcy bawią w koło. Trzymają się za ręce, kołują i śpiewają.
A pani mówi:
— Masz stać, to się baw z nami.
I wyciągnęła rękę, a ja się przyłączyłem.
Innym razem pewniebym się wstydził i nie chciał, ale teraz nikt przecie mnie nie zobaczy. — Zacząłem się bawić. — Z początku zacząłem żartować, żeby było więcej śmiechu. To przykucałem, że jestem malutki, to kulałem, że mnie noga boli. I chciałem panią wyprobować, czy nie zacznie się gniewać. Bo jak co, mogę przecie odejść. Ale pani też się śmiała, więc już się naprawdę bawiłem.
Malcy byli zadowoleni, każdy chciał ze mną, żeby trzymać za rękę. No, nie każdy, bo niektóre się wstydziły, że mnie nie znają. A najdumniejsza była Irena, że ma dużego brata. I już zaczęła się rozporządzać:
— Ty tak — ty tu.