Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Uspokójcie się państwo. Zaraz otworzymy kasę ogniotrwałą i skarbiec. Kasjera jeszcze niema. Wiecie, że poplątały się zegary.
— Więc posłać po kasjera. Jak długo będziemy tu stali?
— Żeby się nie nudziło, każę tymczasem wydać owoce, czem chata bogata, tem rada. Zaraz na tacach będzie się dawało. Każe gońcowi skoczyć prędko po tace do sklepu z przeciwka.
— Tam już niema tac; teraz tam cukiernia Dyndalskiego.
— No, sami państwo widzicie. — Może śliweczki węgierskie?
— Chcemy pomarańcze!
— Doskonale. No ruszajcie się, panowie urzędnicy. Klijentela czeka.
Urzędnicy się buntują.
— Nie jesteśmy młodemi panienkami, żeby handlować owocami.
Przyszedł kasjer. Otworzył. A w kasie same figi.
Krzyk, groźby — awantura.

Nie lepiej u jubilera.
— Przepraszam, czy jest właściciel?
— Ja jestem. Właśnie.
— Pan Bezportek?
— Co takiego? — Ja pana nauczę błaznować.