Strona:Janusz Korczak - JKD - Internat. Kolonje letnie.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kłótnię i bójkę. Byłem przygotowany raczej tulić tęskniące i smutne, nie godzić zwaśnione, gdy, o dziwo, ten, który płakał w drodze, teraz spał głęboko.
Nie dostrzegłem najważniejszego; bójka, tak poważne przewinienie, było groźną zapowiedzią: dowodziła, że autorytet mój był zachwiany, już w pierwszym dniu mej niefortunnej działalności.
Dodam nawiasem, że jeden z uczestników bójki miał twarz usianą śladami ospy: zapewne to odegrało pewną rolę w kłótni, która zakończyła się tak tragicznie dla mych błękitnych nadziei: ani jednej łzy — leżało w programie; a były łzy już w drodze na kolonję, a teraz — krew.

11. W nocy źle spałem. Któreś z dzieci, nienawykłe leżeć samo na wązkiem łóżku, zsunęło się z świeżo słomą nabitego siennika, z łoskotem spadło na podłogę. Ktoś przez sen jęknął czy zagadał, to znów imaginowałem, że uderzony w oko może wzrok utracić. Nerwy grały.
Miałem poza sobą dziesięć lat korepetytorskiej pracy, — nie byłem młodzikiem, ani nowicjuszem na niwie pedagogicznej; przeczytałem wiele książek o psychologji dziecka. A mimo to stałem bezradny wobec tajemnicy zbiorowej duszy społeczeństwa dziecięcego. Że ono stawia jakieś nowe żądania, że zaskoczony zostałem przez bolesną niespodziankę, nie ulegało