Strona:Janusz Korczak - Józki, Jaśki i Franki.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Złudne nadzieje, — znów stanął któryś na środku sali i mówi grubym głosem:
— Dzień dobry chłopcy, wstawajcie.
A inny, zapewne minister poczty:
— Poczekaj, pana przedrzeźniasz. Wszystko panu powiem.
Do szóstej brak wprawdzie dwudziestu minut, że jednak nikt już nie śpi, a roboty pierwszego dnia dużo, więc można wcześniej rozpocząć.
— Dzień dobry chłopcy.
— Dzień dobry.
Otwierają oczy, podnoszą głowy, — oto spali przykładnie, a pan ich obudził. Zupełnie, jak w powiastce dla grzecznych dzieci. — Ach, jaki ten pan głupi, że niczego się nie domyśla.
— A który to z was jest ministrem w niebieskiej koszuli?
Piorun z jasnego nieba! Pan udawał, że śpi i wszystko słyszał. Co będzie teraz? Okropne, straszne, przerażające. Sam nawet minister poczty się stropił.
Ale pan się śmieje. Wszystko słyszał, a śmieje się. Wszystko słyszał i wcale się nie gniewa. — Pan chodzi po sali wesół, tryumfujący, jak Napoleon po wygranej bitwie: jednym udanym atakiem zdobył zaufanie dzieci, bez którego nietylko książki o dzieciach napisać nie można, ale nie można ani ich kochać, ani wychowywać, ani dozorować nawet.
Ośmiu chłopców, którzy śpią przy oknach, będą dyżurnymi okien: obowiązkiem ich okna rano otwierać. Ci, którzy najlepiej łóżka pościelą, będą dyżurnymi łóżek, — po jednym na każdy z pięciu rzędów.
— No, wstawać i myć się porządnie, bo będę uszy oglądał.
Zygmunt Boćkiewicz przeciąga się leniwie, zapytuje sennym głosem: