Strona:Janusz Korczak - Józki, Jaśki i Franki.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak mnie matka w koszuli zobaczyła, to ci było dopiero…
A dzień wyjazdu z kolonji się zbliża. Dziewczynki wyjeżdżają już jutro.
Zapomniane dawne urazy; już teraz ani domki i meble z piasku, ani szałasy niepotrzebne.
Dziewczynki dają chłopcom splecione z sitowia koszyczki, trzepaczki, kapelusze — na prezent dla sióstr w domu, a chłopcy dają dziewczynkom wycięte z kory łódki, solniczki, młotki, serduszka, krzyżyki. Dziewczynki już w swoich ubraniach, chłopcy jutro będą się ważyli, pojutrze się dopiero przebiorą.
— Jeszcze trzy dni zostało.
— Nieprawda, bo dwa tylko.
— A trzy; dzisiejszy dzień się liczy, bośmy obiadu jeszcze nie jedli.
I znów:
— Ostatnia wycieczka do lasu, ostatnia jajecznica, ostatnia kąpiel, ostatnia partja palanta.
Każdy myśli o jakimś prezencie dla swoich — więc kilka grzybów, szyszek zielonych, korale z czeremchy, kwiat dziewanny; nawet biedny Dziadyga wiezie upominek: sześć ulęgałek zielonych, znalezionych w lesie. Wraca Geniek Dziadyga do swej suteryny, gdzie trzeba na noc łóżka na środek izby wysuwać, bo ze ścian wilgoć się leje.
Aż nadszedł ranek wyjazdu.
Ledwo świt szary, jeszcze w welonie mgły białej las tonie, jeszcze przed chłodem porannym tuli matka w gnieździe pisklęta. Na salach gwar, bo niezadługo śniadanie i droga powrotna do domu.
Ostatnia trąbka wzywa na werandę. Mała jeno garść