Strona:Janusz Korczak - Józki, Jaśki i Franki.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

o zburzeniu szałasu mowy być nie mogło, i Kopkę nawet uniewinniono: toć chciał się biedak przysłużyć, odwdzięczyć.
Ale Bartyzek, jak na eks-dyabła przystało, porywczy był, — jak się mówi, — w gorącej wodzie kąpany.
— Kiedy ma być szałas zburzony, to go sami zepsujmy, bośmy go sami budowali i pracowali.
Dopiero później, jak niektórzy twierdzili, łzy miał w oczach, ale się nie przyznawał:
— Widziałeś, żem płakał? No to kłamiesz!
Sąd w porządku prawnym tegoż dnia jeszcze rozważał sprawę. I pomyślcie tylko: nawet świeże gałęzie oddano Bartyzkowi; bo statut mówi, że skonfiskowane gałęzie oddane być mają na cele publiczne; a czyż istnieje cel piękniejszy, jak opieka nad sierotami, samotnymi i bezdomnymi?
— Cóż będziemy znowu budowali? — pyta Pogłud po sprawie.
— Już się nie opłaci — powiada Bartyzek.
— Gałęzie mamy, może nam się uda odrazu.
— Jak się odrazu uda to dobrze; ale już nie na tem miejscu budujmy.
Nic dziwnego, że zraził się do miejsca, gdzie mu się los srogi tak dał we znaki.
Przeniesiono gałęzie wyżej na górkę, gdzie więcej cienia i nie tak blizko drogi do kąpieli. Ale przyzwyczajenie, przywiązanie do ojczystego zagona, — znów ich w to samo skierowało miejsce. — Trzy godziny kopali we trzy łopaty, — znów zasypali dół, — wrócili na stary plac opuszczony.
— Wisz co? Zrobimy teraz nie okrągły, a czworoboczny.
Jest to najtrudniejszy system budowy. — I nie szła robota. — Chcieli zrobić czworoboczny, a sam się jakoś wykie-