Strona:Janusz Korczak - Józki, Jaśki i Franki.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY.
Na polance. — Palant, wąż i warcaby. — Bajki o Smoku.

Między laskiem kolonijnym a dużym lasem ciągnie się polanka. Jeśli pogoda niepewna, albo czasu już niema na spacer w głąb lasu, wychodzi się na polankę i każdy robi co chce.
Część chłopców gra w palanta. — Jedni tracą metę w palancie, drudzy zarabiają. Tu są matki, bachory, półmetki, ściery, wykupy, dogrywki; tu krzywe nie idą; tu są tacy, co świecę jedną ręką łapią, a inni wołają:
— Nie łap, sparzysz się.
Tu piłki giną, pękają, — tu ktoś głupi się wkręci, przez niego metę się traci; inny przeszkadza, umyślnie się nadstawi, żeby metę odebrać. — A ci, co metę wzięli, do góry czapki rzucają na wiwat...
Gdzieś na ustroniu wyścigi, berek kucany albo drewniany, a wreszcie — latawiec.
Wiatr silny, latawiec dobrze pójdzie w górę, — latawiec wielki, z płótna na ramce z deseczek, z ogonem na trzy łokcie chyba.
— Pójdzie, — nie pójdzie, — pójdzie, — o idzie, — o spada.
— Niedobry wiater.
Wiatr dobry, tylko latawiec nie ma wagi w ogonie. Cztery płócienne czapki przywiązuje się do ogona, żeby miał wagę.
— Teraz pójdzie. — O, idzie. — O, jak idzie równiutko. — Pociągaj za sznurek. — Nie ciągnij.
— O, jaki malutki. — A jaki ogonek. — A czapek już wcale nie widać...