Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

spojrzał... Wy mnie jeszcze nie znacie, panowie. Ja jestem drań i nie jestem drań. — Wy myślicie, że ja się boję katorgi? Jeszcze tego nie widziałem... A może w katordze i lepiej, jak tu... Chociaż nie prędko jeszcze, nie prędko.
Zacisnął pięść, aż kości, zda się, skurczyły, aby była twardszą i położył ją na stole.
Wziął do rąk butelkę, spojrzał pod światło, przekonał się, że pusta.
— Ej — te! Chodź no tu. Dawaj cztery piwa. „Pan“ płaci... A spotkamy się jeszcze kiedy, to ja za pana zapłacę... Ja nie jestem taki... Tylko ze mną trzeba przyzwoicie i delikatnie...
Odprowadził nas aż do mostu.
Szliśmy powoli, nic nie mówiąc do siebie.
— Takich, jak on, masz pan w Warszawie setki, panie Janie, — powiedział Kossowski.
— Panie Kossowski, to straszne przecież.
— No więc, co pan na to poradzi? Są i będą. Mało to pijaków ma dzieci? Mało to sierot i bezdomnych chłopaków włóczy się po mieście, i nie wiadomo, z czego żyją, gdzie mieszkają, z kim się przyjaźnią, i tak rosną?
Obręcz stalowa opasała mi czaszkę.