Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

im mówić nic nie chciałem, a jeszcze drażnią: „Tomek! bityś“. I ten Stasiek drań także. Zapłaciłem mu za to. A od tego bicia dostałem ospy.
Ojca Bitysia zabili, bo zbierał się na kolegów — tragarzy, ale tamci nastawili na niego łobuzów.
Tomek „przesiewał“ węgiel, rozwoził piwo, glinę rozrabiał, był w składzie aptecznym.
Raz znosił z drugim parobkiem balon z benzyną do piwnicy. Tamten spadł ze schodów, nastąpił wybuch: tamten się spalił, a Tomek trochę poparzył.
— Była sprawa. Bo ja niby miałem do niego ansę o dziewczynę. Powiadają, że ja go niby pchnąłem i jeszcze zapałkę naumyślnie rzuciłem. Ale nie mogli nic dokazać i musieli taki puścić.
Spojrzał na nas swym lisim wzrokiem człowieka bitego, który się broni.
— Ale nie dokazali — powtórzył.
Był Tomek przy rzeźnikach. Szedł raz do domu wieczorem w zimie. A szła przed nim dziewczyna. Co ujdzie kilka kroków, to się obejrzy. Widać go się bała; a nikogo więcej nie było... A na jedną stronę parkan, a na drugą — szosa, — za Grochowską rogatką.
— Jakem ją złapał przez pół, jak przerzuciłem przez parkan, to ani pisnęła. — Głupia, żeby się była nie oglądała, tobym na nią i nie