Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rolne, albo więzienie, albo licho wie co, dość, że nudno i już.
A Antek czuł w sobie zapas świeżych sił. W taki dzień on mógł zarobić dwa albo i trzy ruble; w takie dnie właśnie przychodziły mu na myśl najlepsze „kawały“, pełno go było na wszystkich ulicach, zaczepiał każdego, nawet z „strucla“ umiał sobie zakpić porządnie. Ale tu?... A potem, po takim dniu krzątaniny — wieczór wolny, jak znalazł. Szło się do Stacha na karty, stawiało się sznapę, fundowało się i opowiadało się sobie różne kawałki z polityki i z innych rzeczy. A, wesołe życie! Ale tu?.. I wszystko przez Mańkę, sam nie dałby się tak zawieźć, jak baran; byłby czmychnął choćby z bryczki jeszcze. A bo to raz uciekał? Dwóch stróży macha, co sił, jeszcze tam jakiś pędzi, a on to tu, to tam, za róg, w ulicę — i ani śladu. Niedarmo bo mówi zawsze Bronek, że z babami dobrze, ale zdaleka. I cóż on teraz zrobi!
— Tak, czy tak, trzeba raz skończyć — powiada Antek i wstaje. — Ho, ho! nowe ubranie, a jakie „galantne“.
Stare gdzieś sprzątnęli. Bardzo się mylą, jeżeli myślą, że go „wezmą“ na to. Gałgany dobre dla bab, ale nie dla niego. Antka i tak znają dobrze. Tam kto funduje, ten pan, kto dobrze wali, ten górą. Ale Wicka sprał należycie. I teraz właśnie, kiedy mógł korzystać ze swego zwycięstwa, zbierać laury swego tryumfu, akurat ten stary dureń wywiózł go licho wie po co.
— Dziś jeszcze umknę — postanowił Antek.