Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wcale nieźle, wcale nieźle — ciągnął Antoś — tylko wartoby coś zjeść przecież.
W tej samej chwili wszedł stary Grzegorz i na tacy przyniósł mu dzbanek mleka, chleb i cukier.
— Pan prosił, żebyś się umył przed śniadaniem — rzekł służący i wyszedł.
— A no, umyć się to umyć. Zabawna historja sobie. Tylko mogłoby tu być trochę cieplej.
Antek umył ręce i twarz (szyi i uszów nie mył prawie nigdy) i zasiadł do śniadania.
— Dobre mleko, jak prababkę kocham. A chleb jaki, phi!
Położył się w ubraniu na łóżku:
— Fu, twarde łóżko. A ja myślałem, że tu będą ci takie puchy, jak u szynkarza, albo i lepsze. No, trudno.
Wyjął ostatni papieros, który mu pozostał z wczorajszego zakupu, i zapalił.
— Żyć nie umierać. Tylko żeby tak zawsze było. I żeby tu znaleść kolegów jakich.
Z zagasłym papierosem w ustach Antek usnął.
I Mańka spała.
W jednym z górnych pokojów zebrali się tymczasem: hrabia, hrabianka, lekarz — i radzili.
— Dzieci te pochodzą z najgorszej rodziny pijackiej — mówił hrabia — wpływy miały jaknajgorsze. Charaktery ich są zupełnie różne. Dziewczynkę łatwo nam będzie wprowadzić na odpowiednią drogę, ale z chłopcem, zdaje mi się, nie poradzimy sobie tak łat-