Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie rozlega, tam tyle złota i tylu ludzi. A tu pusto i biednie. I organy ładniej tam grają.
Mężczyzna ukrył twarz w dłoniach i nieruchomo klęczał na kamiennej posadzce. Mańka klęczała obok, spuściła głowę na piersi i ciężko westchnęła i coś szeptała. Antoś był zły: czuł, że między nim i tą dziewczyną stanął jakiś mur wysoki, jakaś przepaść nieprzebyta. Ona klęczała i modliła się, on gotów był śmiać się i drwić, ona z zachwytem szła naprzeciw temu nowemu życiu, które ją czekało, on był zagniewany i znudzony.
Wyszli. Siedli do bryczki.
I znów chałupy wiejskie. Środkiem drogi ciągnie sznur gęsi, kołysząc się na niezgrabnych nogach. Tu i owdzie leży świnia w błocie i ryjem swym kopie ziemię. To pies szczeknie, to gęsi przestraszone zagęgają. Chłopię idzie za krową i pogania ją witką.
Antek rozmyślał:
— Nie będę tu mieszkał. Jak jechać, to jechać do dużego miasta. Żeby to do Chin, albo do Turcyi, albo gdzieś... Pożałuje ten pan, że mnie tu zataszczył. Albo będę mu ciągle wymyślał, albo wezmę i ucieknę.
Znów wieś drugą mijali. Znów ten sam widok.
— Ja chcę papierosa zapalić — odezwał się nagle, jak mógł najgłośniej, chcąc, żeby mu zabroniono.
Wtedy powie całą prawdę: „a co to pan mój ojciec, czy co? Ojciec mi pozwalał palić, a pan nie? Kupił mnie pan? Czy to ja bydlę, żeby mnie kupować, czy co? Na rzeź mnie pan wiezie, czy co? Nie chcę dalej jechać i już.“