Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dobrze, niech go zmusi, niech spróbuje. Krzyku takiego narobi, policjant przyjdzie, a ten ananas pewnie się boi policjanta. Musi, jest w tej całej historji jakaś krętanina.
— Ja chcę papierosa zapalić — powtórzył Antek.
— Ty palisz? — zapytał pan.
Stary sługa, który drzemać się zdawał, otworzył oczy.
— Co nie mam palić? — rzekł śmiało Antek.
— Ja nie mam papierosów — rzekł pan.
— Ale ja mam — odparł chłopiec.
— To zapal sobie.
Antek nie wiedział czemu, ale się zawstydził. Nieśmiało i jakoś niezręcznie wyjął papieros, kilka zapałek mu zgasło. Czuł na sobie wzrok opiekuna spokojny, myślący, smutny.
Puścił pierwszy łyk dymu, przy drugim zaciągnął się i zakasłał.
Złość go ogarnęła wściekła.
— Mańka, nie pchaj się, siedź spokojnie.
— Siądź tu, Maniu — rzekł pan, wziął Mańkę za rękę i posadził ją między sobą i starym sługą.
— Nie wiem, po co ja z panem jadę? — zaczął Antek, mrucząc pod nosem jakieś przekleństwa — i tak tu mieszkać nie chcę. Ja łaski nie potrzebuję, ani opieki. Jeszcze sam ojca utrzymywałem w Warszawie. Może pan sobie Mańkę zatrzymać, jeżeli jej się tu podoba.
Antek zrobił jedno ważne spostrzeżenie: ten pan widać go bić nie będzie. Więc trzeba z tego skorzystać.