Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Poszedł dalej. Wszedł spokojnie do szynku na rogu i poprosił o butelkę wódki. Siedzący przy stolikach w izbie zakopconej, zamglonej, ciekawie patrzyli na niego. Antek wzrok ich pytający wytrzymał. Zapłacił należność, wyszedł, siadł do sanek, butelkę ukrył w bocznej kieszeni, wskazał adres.
Jechał tą samą drogą, nie widział już upiorów — widzenie rozpełzło się i znikło. Tylko na śniegu znaczyły się jeszcze ślady stóp ludzkich. Przejeżdżał przez Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat. W oknach wystawowych paliły się światła. Między sklepami rozpoznał jeden: był to skład cerat i tapet. Odwrócił głowę.
Gdy wszedł do swego pokoju, nie zapalił świecy, tylko wyszukał poomacku szklankę, usiadł na łóżku, wepchnął palcem korek do butelki, nalał pełną szklankę wódki i wypił, nalał drugą i wypił, trzecią już do ust niósł, ale nagle wstał, otworzył lufcik i rzucił ją na podwórze; to samo uczynił z butelką. Szkło z głośnym łoskotem uderzyło o asfalt. Zatrzasnął lufcik, usiadł znów na łóżku, nie poruszał się z miejsca. Sprawiało mu ulgę obserwowanie siebie, tego, jak powoli alkohol działać zaczął.
Z początku czuł, jak mu coś w piersiach zakipiało, potem pojedyńcze krople gotującego się w piersiach płynu poczęły mu pryskać na twarz, na ręce; poczuł, że włosy poruszają mu się na głowie, kołyszą łagodnie, jakby się włos z włosem całował i tańczył. Potem para z gotującego się w piersiach płynu poczęła unosić ku głowie, przez policzki.