Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Piękny kwietniowy ranek słał tyle promieni. Okno pokoju chłopca było otwarte. Leżał blady, jak chusta, drobny, jak kilkoletnie dziecię, choć miał lat trzynaście.
Mańka siedziała na krześle, czytała głośno i często wzrok odrywała od książki, by spojrzeć na biały domek, który wznosił się niedaleko, za rzeczką. Mur ponury, który oddzielał dwór, zniesiono dawno, i nic nie krępowało jej wzroku, który swobodnie biegł w dal i zatrzymywał się na gmachu ochrony. Tak już tam dawno nie była.
Dziewczynka przez lat cztery zmieniła się bardzo. Na twarzy jej smagłej igrały rumieńce, znikł z niej wyraz niemego gniewu i bolesnej zaciętości, urosła, rozwinęła się, jak kwiat wiośniany. Tylko w oczach jej pozostał ten sam odcień powagi i zadumy, wyraz głębszego wmyślania się w rzeczy.
W ostatnich czasach tak często budziła się w jej sercu tęsknica.
W tej chwili myślała o Antku, o Antosiu.
— Co się z nim teraz dzieje, gdzie przebywa?
Jędrek, ździwiony milczeniem jej, uniósł głowę, oparł się na poduszce, wpatrywał się w Mańkę i rzekł nagle przyciszonym głosem:
— Jakaś ty śliczna, Maniu.
Dziewczynka oblała się rumieńcem.
— Zkąd ci to przyszło do głowy? — zapytała z uśmiechem.
— Nie wiem sam. Ale wiesz, ja co innego chciałem powiedzieć.