Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Chodź, wstawaj, idziemy.
— Tylko ostrożnie — prosi szampionerka — żeby was kto nie zobaczył.
Wysuwa Bzik głowę, ale ją chowa, bo po wale ktoś idzie. Potem wychodzą; biegają w różne strony, żeby na śniegu ślad nie pozostał przy krypie. Antek wciąga zimne powietrze. Ubranie jego i ciało są wilgotne. Zimno!
— Teraz możemy iść. Choroba z tym śniegiem.
Idą ulicami w stronę Nowej Pragi. Mijają liche domy, wychodzą na pole, po jednej stronie ciągnie się parkan. Przechodzą koło parkanu kilka razy w różne strony, wydeptują drogę do ścieżki, którą robotnicy idą do fabryki.
— No już dobrze — mówi Bzik.
Rozgląda się raz i drugi, odsuwa deskę, wpuszcza Antka i sam wchodzi. Przy bramie samej, na wielkiem podwórzu „gęsiarni,“ stoi psia buda.
— Nero, wynoś, się prędzej, słyszysz?
Pies leniwie wychodzi, warczy na Antka.
— Leżeć, to swój!.. Właź, Antek. Poczekaj... albo ja.
Wsuwa się w budę psa, za nim Antek. Lewa ścianka budy przylega do ściany szopy drewnianej, jest w niej szczelina, która prowadzi do piwniczki ciemnej.
— Kto tam? — odzywa się głos męzki.
— Ja.
— W nocy byłeś potrzebny, to się włóczyłeś.
— Kolegę prowadzę.