Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i będzie zamiatał cukiernię. Antek stara się nie myśleć o robaku, ale nie może. Chce splunąć, nie może.
— Dusi, dusi! — woła Antek.
Bzik chrapie. Szampionerka wysuwa się z kąta z łachmanów, nachyla się nad chłopcem.
— Co ci jest?
— Robak w gardle.
— Zmora cię dusi. To nic. Przeżegnaj się.
— Oj, nie odchodźcie odemnie.
— Przeżegnaj się — powtarza kobieta.
— W Imię Ojca i Syna — zaczyna Antek. — W Imię Ojca i Syna i... kiedy zapomniałem.
— I Ducha Świę...
— A tak: i Ducha Świętego.
— No, odeszło?
— Trochę lżej.
— A widzisz.
— Tylko nie odchodźcie, moja matko.
— No nie, nie.
Gładzi wilgotną ręką spocone czoło Antka i włosy.
— Jak zmora dusi, to najlepiej przeżegnać się, widzisz. Bo krzyż ją zaraz odstraszy. Bo krzyż — to męczeństwo Jezusa. Jezus za wszystkich cierpiał.
— I za pani dzieci?
— A tak.
Przez szczelinę wdziera się pierwsza iskierka światła. Wiatr hula nad krypą, bije o boki, syczy między gałganami i zastyga w zaduchu i smrodzie.
Antek zasnął; gdy go Bzik obudził, było już południe.