Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Niedługo zabawił Antek w perfumerji. Przeszedł do składu tytoniu, do handlu win, do księgarni.
W składzie tytoniu zapoznał się ze szwarcowanemi cygarami, w winiarni z fałszowaniem win, które kiper całemi dniami zaprawiał w piwnicy, dolewał, próbował.
Księgarnia dała mu więcej.
Chłopiec „oblatany“, śmiały aż do bezczelności, sprytny aż do przebiegłości, czuł się onieśmielonym wobec stosów książek, pełnych półek od ziemi aż do sufitu. Sądził, że tu inny świat jakiś, inni ludzie.
Rozczarował się.
Być może, czyściej, jaśniej tu było, ale nie dla chłopca„ na posyłki“, nie dla „dziecka ulicy“. Antek ścierał rano kurze z paczek nut, potem wydawał w ekspedycji książki dla księgarzy, odnosił paczki do mieszkań, posyłki na pocztę. Nauczył się ważyć książki, nalepiać marki, robić opaski, wiedział, na których półkach leżą książki historyczne, przyrodnicze, matematyczne, lekarskie, powieści, książki ludowe i dla dzieci, poznał kilkanaście nazwisk pisarzy i kompozytorów, kilkadziesiąt tytułów. W sobotę przynoszono całe stosy pism, które podpisywano, liczono. Szły transporty na prowincję. Antoś miał swój rewir, roznosił pisma prenumeratorom.
— Więc i to jest sklep, tylko sklep, nic więcej. Sprzedają tu książki, jak gdzieindziej sprzedają wina cygara, lub kawę. Subjekci tu zawijają książki, jak tam butelki. I nic więcej.