Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Więc on jest tylko popychadłem tak samo tu, jak był tam i owdzie.
Antek wiedział, że niektórzy starsi chłopcy chodzili do szkoły niedzielnej. Tak, ale oni wstąpili ze szkół do księgarni; pokończyli po parę klas. Tam trzeba zdawać egzamin. Jaki? co trzeba umieć? Co trzeba zrobić, żeby dostać się do szkoły? Tamci chłopcy będą subjektami, on będzie służącym, który nosi po dwa razy dziennie torby ciężkie, roznosi pisma, ekspedjuje paczki na kolej i na pocztę.
— Et, bzik! Latać, chodzić, nogi zniszczyć i na starość iść do żebry, toć lepiej co innego robić.
Miewał tyle razy po kilka i kilkanaście rubli.
Jutro wypłata: wziąć swoje pięć rubli, wziąć gratyfikacji trzy, ściągnąć, co się da i... drapnąć.
I tak zrobił Antek.
— A teraz pohulać sobie za ten rok zmarnowany, spędzony w zaduchu, w pracy nędznej.
Ot, buda jakaś zasiadła w sklepie. Katarynka gra, tłum dzieci otacza wejście, oświetlone czterema lampami. Na szybach ponaklejane obrazki. Drżący z zimna „magik“ w czerwonym trykocie, przepasany szarfą, zaprasza do środka.
— Wejście dziesięć groszy, a dla kulawych, garbatych tylko pięć kopiejek. Ślepi i bez głowy darmo.
Antek wchodzi.
Tak, tu jest jego dom, tu pchają go nieświadomie wszyscy ci, których spotykał w swojej wycieczce po „panach“.