Strona:Janusz Korczak - Bankructwo małego Dżeka.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

»Do luftu«, to też finansowe wyrażenie; Fil słyszał, jak raz tak powiedział pijany mularz.
Ale Dżek postanowił rozmówić się z mister Taftem. Trudno: będzie się śmiał, to trudno. Ale właściwie co w tem śmiesznego, że dzieci chcą także bank szkolny założyć? Nie wszystkie dzieci są głupie, że nie wiedzą, co robić z pieniędzmi.
Ale mister Taft się nie śmiał.
— Bank dla dzieci, powiadasz? Owszem, mógłby być, ale kto go założy? Zadługo trzeba czekać, aż zwrócą. Taki bank może tylko założyć rząd.
— Wszystko jedno, kto.
— No tak: tobie wszystko jedno. Pamiętasz, co ci mówiłem o urzędzie podatkowym. Dorośli płacą podatki, więc rząd o nich dba. A z dzieciakami rząd tylko ma kłopot i niepotrzebne wydatki. Dzieci — to dla rządu taki kupujący, który dużo ogląda w sklepie, nazawraca głowę, a potem mówi, że przyjdzie kiedyindziej i kupi.
Dżek przypomniał sobie historję z łyżwami. Właśnie tak było. Chodzili, oglądali, aż ich przegonili.
— No, dobrze, — pyta się Dżek. — A od kogo zależy, żeby rząd założył bank szkolny?
— Chyba od ministra finansów.
Tymczasem wszedł ktoś po papier listowy i kopertę, potem pani Taft zaczęła kaszleć w pokoju — i rozmowa się przerwała.
Często dorośli nie chcą odpowiadać, bo się zdaje, że tylko tak sobie zadają pytania. A nie wiedzą, że czasem chłopiec bardzo długo myśli, zanim