Strona:Jan Siwiński - Katorżnik.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żdego zapytywał: skąd i czem się trudnił, a ponieważ prawie wszyscy byliśmy z Galicyi i wszyscy prawie szkolną młodzieżą, przeto obszedłszy szeregi nasze, załamał ręce i wyrzekł te pamiętne i doniosłe słowa:
„Co też tam te durnie Austryaki robią, że tyle młodzieży przez granicę przepuszczają!“ Następnie się zwrócił do kobiet, które przyszły go prosić, by pozwolił podać nam czy to kawy, czy bułek, lub innych łakoci, mówiąc: „Matki! wasza to sprawa! Za te wasze cukierki i łakocie, oni pójdą w Sybir, w Sybir!“
Po tym przeglądzie i po tej przemowie skinął, aby nas odprowadzono do tiurmy, w której już zastaliśmy kilkaset naszych więźni. Ja dostałem się pod numer 4-ty z sześcioma innymi towarzyszami, lecz wkrótce zostałem przeprowadzony pod numer 17-ty czy też 22-gi, już dobrze tego nie pamiętam, a to z następujących powodów.
Okna z tego numeru wychodziły na ogród publiczny, spacerowy (gdyż więzienie ono, był to dawniej, zdaje mi się, jakiś klasztor). .Generał Czengery często w asystencyi dwóch kozaków lubił po tym ogrodzie spacerować. Otóż zdarzyło się raz podczas półgodzinnego czasu, w którym więźni wypuszczano dla progułki czyli spaceru na podwórze więzienne, że zebrała się nas gromadka amatorów śpiewu; aby nas słyszała publiczność kielecka udaliśmy się pod numer 22. i rozpoczęli śpiew, owej tak rzewnej i patryotycznej pieśni: „Lecą liście z drzewa“. Śpiewaliśmy pieśń ową z takim patosem i z takim porywem serca, jak nigdy by się nie śpiewało, gdyby się było na wolności, śpiewaliśmy płacząc zarazem. Wtem powstał alarm najokropniejszy: „Czengery!“
Lecz generał prawie incognito, bo tylko z jednym kozakiem, wali wprost do naszej kamery (czyli stancyi) staje w pośrodku nas i mówi: „Panowie, gdyby